"Bohemian Rhapsody", recenzja filmu.


image
Zaznaczę na wstępie: ta recenzja NIE będzie obiektywna. Niestety. Nie może taka być z przyczyn czysto samolubnych i ludzkich. Gdyby był to film o jakimkolwiek innym zespole i wokaliście, może dałbym radę, ale nie w przypadku Queen i Freddiego. Nie pozwala mi na to jeden dziesięcioletni dzieciak: mały Michał, który wycina z Bravo i Popcorn’u artykuły i zdjęcia o swoim ukochanym zespole i wkleja je do specjalnego zeszytu. Który uczy się angielskiego tłumacząc teksty ich piosenek (chyba złapał bakcyla, bo ląduje potem na filologii angielskiej). Który nie przejmuje się, że na topie jest aktualnie Nirvana i Metallica, a nie wąsaty facet ubrany jak stały bywalec Błękitnej Ostrygi.
image
Przez te minione dwadzieścia pięć lat przesłuchałem niezliczone ilości albumów przeróżnych wykonawców, przechodziłem fascynację wieloma gatunkami muzyki, kształtowałem i ciągle kształtuję swój gust, eksperymentuję z utworami ze wszystkich stron świata. Nikt jednak nie budzi we mnie uczuć takich, jak Queen. Ta muzyka jest we mnie gdzieś pod skórą, we krwi, w moim DNA. Znam każdą nutę w Innuendo i Made In Heaven, dźwięk gitary Briana Maya rozpoznam spośród setek innych. Mówiąc krótko: tak, jestem nieobiektywny. Nie podejdę do tego filmu jak do każdego innego.

Szczególnie, że jest w nim tak dużo muzyki. Naprawdę dużo. Gros akcji obraca się wokół tego, jak któryś z utworów powstaje, jak jest wykonywany na scenie, jaka jest geneza jego słów. Jeśli więc chcecie się na ten film wybrać, zadajcie sobie jedno pytanie: czy lubicie muzykę Queen? Jeżeli bowiem odpowiedź brzmi nie, to seans naprawdę nie ma zbyt wiele sensu.
image
„Bohemian Rhapsody” to teoretycznie film wyreżyserowany przez Bryan’a Singer’a, który znany jest w głównej mierze z kolejnych iteracji X-Men. Żadne to wiekopomne dzieła (przy sporej dawce sympatii i uznania dla mutantów Marvela), stąd też i moje oczekiwania co do ekranizacji losów Freddiego i kolegów były raczej średnio-niskie. Co więcej, Bryan został w dość kontrowersyjnych okolicznościach usunięty z reżyserskiego fotela pod koniec zdjęć i zastąpiony przez Dextera Fletchera („Eddie the eagle”). Tak z ręką na sercu: „Bohemian…” to żaden autorski majstersztyk. Siłą obrazu nie jest filmowa wizja twórców (jak, powiedzmy, w przypadku „The Doors” Oivera Stone’a) ani genialny scenariusz. Jest nią, po prostu, Queen i Freddie. Tylko tyle? Aż tyle? To już zależy jedynie od Ciebie, drogi widzu.

Rockowe, ponadczasowe hymny zespołu dają takiego kopa wydarzeniom na ekranie, że nie sposób nie dać się im ponieść. Ja osobiście pół filmu prześpiewałem a drugie pół ocierałem ukradkiem łzy wzruszenia. Czy wszyscy tak go odbiorą? Oczywiście, że nie. I jasne, tak, rozumiem zarzuty krytyków: to jest jak najbardziej laurka, pomnik wystawiony tym czterem panom. Wiem, że te wydarzenia są przedstawione tendencyjnie i bezpiecznie, bez większych kontrowersji, z warstwą lukru. Ale co z tego, skoro po zakończonym seansie mógłbym spokojnie zostać na kolejny.

Olbrzymia w tym zasługa Ramiego Maleka: mimo fali krytyki co do obsadzenia go w tej roli, wywiązał się z powierzonego mu zadania… śpiewająco 😊 Zadbał o autentyczność gestów, mimiki czy drobnych manieryzmów lidera Queen. Jego Freddie jest bardzo żywy i magnetyczny. Każdy fan Queen zauważy oczywiście, że nieco za bardzo: Frederick był bowiem prywatnie osobą bardzo wycofaną, introwertyczną. To na scenie pokazywał swoje prawdziwe „ja”: najbardziej charyzmatycznego frontmena w dziejach rocka, nieokiełznanego skandalisty, showmana, który porywał tłumy. Ten aspekt film pokazuje wielokrotnie i z ogromną atencją i pasją. Występy ogląda się fantastycznie, każda scena tego typu wręcz pulsuje energią. Jasne, film lśni tu światłem odbitym, to piosenkom zawdzięcza lwią część tej jakości. Trzeba jednak oddać cesarzowi co cesarskie: filmowcy zadbali o najdrobniejszy detal rekonstruując faktyczne koncerty „Królowej”. Zróbcie eksperyment i po seansie puśćcie sobie autentyczny Live Aid: nawet pokale z Pepsi na fortepianie są ustawione w tym samym miejscu, co w rzeczywistości!
image
Reszta aktorów może nie lśni tak jak Malek, ale daje sobie radę co najmniej nieźle. Bryan May ma typowe dla siebie, charakterystyczne fizes z bujną burzą loków, pozostali członkowie zespołu również są łatwo rozpoznawalni. Postacie nie będące członkami Queen to raczej tło i nie wyróżniają się niczym szczególnym ani nie zapadają w pamięć. Z drugiej strony… Przy takiej konkurencji to nic dziwnego 😊

Pod względem zdjęć i pracy kamery ciężko się do czegokolwiek przyczepić: zadbano o autentyzm epoki (film portetuje lata 1970-1985), odpowiednią scenografię i kostiumy. Znów pierwsze skrzypce grają tu rekonstrukcje autentycznych wydarzeń, głównie koncertów, które dają widzom choć namiastkę niesamowitego widowiska, jakim były wystąpienia Queen. Patrzyłem na to wszystko trochę jak zahipnotyzowany, zazdroszcząc tym szczęśliwcom, którym dane było uczestniczyć w tych występach.

„Bohemian Rhapsody” to film, który podzielił widzów i recenzentów: ci pierwsi go pokochali, ci drudzy raczej mniej. Ja osobiście, mimo pewnych uchybień i niedoskonałości, dałem się porwać w tę podróż. Jest to w końcu doświadczenie najbliższe zobaczeniu Queen na żywo, dla mnie sprawa niebagatelna. Powtórzę to raz jeszcze: jeśli kochacie muzykę Queen, to idźcie do kina, na pewno nie pożałujecie. Zerknięcie w te wydarzenia, spędzenie dwóch godzin z tymi bohaterami to dla fana małe spełnienie marzeń. Dla całej reszty: może jako lekcja historii muzyki, zobaczenie jak wiele pasji, emocji i wyrzeczeń włożył w swoją sztukę ten niepozorny brytyjczyk ze śmiesznymi zębami. Jak wielkim był artytą i nieprzeciętnym człowiekiem. To akurat najprawdziwsza prawda. Dzięki raz jeszcze Freddie!

Comments

Popular posts from this blog

"Anihilacja", recenzja filmu.

Batman: The Animated Series. Mój nietoperz 🦇

"Birdman", czyli arcydzieło z Batmanem pięć lat po premierze. Recenzja filmu.