"Fleabag", czyli za co kocham Phoebe Waller-Bridge. Recenzja serialu.


Z komediami mam zawsze jeden problem. Jeden, ale dość zasadniczy w kontekście gatunku: z reguły mnie nie śmieszą. Staram się, oglądam, próbuję raz po raz, ale wynik jest najczęściej podobny. Jasne, mam swoich faworytów: absolutnie zawsze bawią mnie filmy Stanisława Barei, kocham Big Lebowski czy czarny humor Tarantino, ale to raczej wyjątki. Po prostu jakoś żarty w typowych komediach do mnie nie trafiają. Albo są mega obciachowe i bardziej żenują niż powodują uśmiech, albo obrzydliwe, albo czerstwo-suche jak na obiedzie u dziadków. Oczywiście, wszystko to kwestia gustu i indywidualnego poczucia humoru, moje jest podejrzewam nieco... zwichrowane i psychodeliczne. Jakkolwiek subiektywny nie byłby jednak odbiór gatunku, tak obiektywnie można chyba stwierdzić, że nic tak nie zabija śmiechu jak nuda i bezpieczne, grzeczne podejście do tematu. O "Fleabag", najlepszym serialu komediowym (?) jaki widziałem od lat, można na szczęście powiedzieć wszystko, ale nie to, że jest bezpieczny, nudny, grzeczny, czy zachowawczy.


Wręcz przeciwnie: autorskie dzieło (nie boję się użyć tego słowa) Phoebe Waller-Bridge to najbardziej obrazoburczy, odważny i bezkompromisowy serial, jaki dane mi było oglądać od nie pamiętam nawet kiedy. Jest niegrzeczny, dla niektórych pewnie kontrowersyjny, nie traktuje żadnego tematu jak tabu. A przy tym w jakiś przedziwny sposób także wzruszający, uroczy i w niewymuszony sposób zabawny. Deszcz nagród, jaki spadł na produkcję Amazon Prime, nie dziwi mnie więc wcale. Filmweb wymienia między innymi 6 statuetek Emmy, 2 Złote Globy, 3 Satelity i wygraną Phoebe dla najlepszej aktorki według Amerykańskiej Gildii Aktorów Filmowych. Dołączam się do oklasków i daję swój osobisty puchar hipsterskiego marudy, tak szczerze i oczyszczająco nie uśmiałem się i nie rozkleiłem przed telewizorem od bardzo dawna.


Po pierwsze jednak: Phoebe Waller-Bridge, czyli pani, która "Fleabag" napisała i zagrała w nim główną rolę to istny huragan kreatywności, talentu i rozbrajającej szczerości. Jej dialogi skrzą się błyskotliwością, rozkładają na łopatki swoją bezkompromisowością i nokautują wręcz fantastycznym humorem. Portret życia trzydziestoparolatki z serca Londynu i jej bliskich to zwierciadło postawione przed każdym z nas, w mniejszym bądź większym stopniu, lub może raczej na tyle, na ile mamy odwagę przyznać. Tutaj nie ma niewygodnych czy niegodnych problemów czy tematów, relacje są pokazane bez lukru i hollywoodzkiej warstwy make up'u, a bohaterowie niejednoznaczni, nie dający się zaszufladkować w nudne klisze. Phoebe kwestionuje wygodne społeczne status quo, z którym nauczyliśmy się żyć na półautomacie, wywraca te skrywane za sztucznymi uśmiechami emocjonalne traumy. Oglądanie "Fleabag" było dla mnie miejscami wręcz katartyczne, tak potrafi działać tylko najlepiej napisana i nakręcona sztuka filmowa.


Aktorsko, rzecz jasna, jest tu po prostu świetnie, żeby nie powiedzieć genialnie. Znów pierwsze skrzypce gra Phoebe: dialogi spod jej własnego pióra brzmią w jej ustach naprawdę niesamowicie. Ostro, mocno i intensywnie. Poza tym bardzo wielowymiarowo, rozpiętość emocji zaczyna się na wyciszonym smutku a kończy na euforycznej ekstazie. To istne tour de force Pani Waller-Bridge. Jakby tego było mało, autorka zastosowała tu szeroko zakrojone "przebijanie czwartej ściany", czyli bezpośrednie zwracanie się bohatera do widza. Fani seriali znają ten zabieg chociażby z "House Of Cards", gdzie Frank Underwood zerkał od czasu do czasu w kamerę i tłumaczył widzom zawiłości fabuły, bądź komentował rozgrywające właśnie wydarzenia.

We "Fleabag" posunięto się nawet o krok dalej, wiele scen rozgrywa się niejako na dwóch planach jednocześnie, a bohaterka co chwilę zmienia adresata swoich słów, raz mówiąc do serialowych postaci, raz do nas. Jeśli obawiacie się, że może to rozpraszać bądź denerwować, to z radością donoszę, że absolutnie nie. Wręcz odwrotnie: taki rodzaj narracji sprawia, że protagonistka jest nam jeszcze bliższa, to z nami przecież dzieli się swoimi najskrytszymi sekretami, jesteśmy jej towarzyszami przez wszelakie życiowe turbulencje.


Daleko w tyle za Phoebe nie pozostają pozostali aktorzy, ich bohaterowie są niezwykle barwni i brawurowo sportretowani. Mamy nieporadnego, komunikacyjnie uwstecznionego Ojca, który nie potrafi skończyć wypowiedzianego zdania. Mamy Macochę, którą kochamy nienawidzić, mogącą swobodnie stawać w szranki z tą z Kopciuszka o laur najwredniejszej, najbezwzględniejszej przedstawicielki płci pięknej. Siostra, to karykatura karierowiczki, korpo-heroiny, która pracą stara się wypełnić egzystencjonalną pustkę. Jej Mąż, oślizgły typek z problemem alkoholowym i fatalnym charakterem, na pewno nie pomaga w rozwiązywaniu ich małżeńskich łamigłówek. No i jest jeszcze Ksiądz... Ale na jego temat nie zdradzę ani słóweczka, niech to będzie niespodzianka czekająca na Was w drugim sezonie :)


Technicznie "Fleabag" zrealizowany jest bez zarzutu, z fajnym, szybkim montażem i bardzo dobrą pracą kamery. Pięknie całość domyka także muzyka, tu i ówdzie pointując, dookreślając wydarzenia na ekranie. Gatunkowo to jednak wciąż komediodramat obyczajowy, nie spodziewajcie się więc pościgów z bronią w ręku czy scen walki na tle wybuchających budynków. Tempo historii jest mimo wszystko bardzo szybkie, dwudziestopięciominutowe odcinki przelatują dosłownie w mgnieniu oka. Zasługa w tym wielka wspomnianych już wspaniałych dialogów oraz nieprzewidywalności fabuły, która niczym rollercoaster wiezie nas na złamanie karku pośród wszystkich tragicznych i komicznych zdarzeń.

Mówiąc szczerze, ciężko jest mi we "Fleabag" znaleźć jakiekolwiek wady. To wspaniały, oryginalny, rock'n'rollowy trip, który nie przeprasza za to, jaki jest. Ta wiwisekcja uprzywilejowanego społeczeństwa, jakiego jesteśmy częścią, fascynuje, hipnotyzuje i obezwładnia. Jest krótki, tak. Dwanaście epizodów można zaliczyć w jeden weekend. Ja upatruję to jednak bardziej jako zaletę: zdecydowanie bardziej wolę piękny niedosyt, niż tasiemcowanie tematu, czyli grzech, któremu winnych jest całe mnóstwo seriali, także tych z górnej półki ("The Walking Dead"?). Wiecie skąd jeszcze wiem, że obejrzałem coś wyjątkowego? Autentycznie tęsknię, za Fleabag. Chciałbym jeszcze raz z Nią pogadać, nawet, jeśli będzie to tylko skierowany w kamerę monolog. Pośmiać się, popłakać, wkurzyć. To bohaterka, którą nie oglądamy, ale z którą się zaprzyjaźniamy. Jasne, nie jest idealna, ale kto z Nas jest? Absolutnie polecam Wam także przeżyć tę przygodę!

Comments

Popular posts from this blog

"Anihilacja", recenzja filmu.

Batman: The Animated Series. Mój nietoperz 🦇