Posts

Showing posts from February, 2020

"Drive", recenzja filmu.

Image
"Drive" uderzył mnie bardzo znienacka . Przy pierwszym kontakcie, kilka lat temu, zupełnie nie wiedziałem, co o nim sądzić. Słyszałem wiele pochlebnych recenzji, ale marketing filmu w naszym kraju był tak pokraczny i nietrafiony, że spodziewałem się czegoś na kształt "Fast and Furious". Jako że wielkim fanem serii z Vinem Diesel’em nie jestem, tak więc i do Drive podchodziłem “z pewną taką nieśmiałością” . Ku mojemu zdziwieniu, to co zobaczyłem miało tyle wspólnego z “Szybkimi…” co picie w Szczawnicy ze szczaniem w piwnicy. Zgłupiałem. Osłupiałem. Mój mózg dość długo trawił otrzymane bodźce. Wreszcie, po paru latach i niedawnym ponownym obejrzeniu, namyślił się. Wyrok: "Drive" to film wyjątkowy, nietuzinkowy i przepięknie nakręcony, dumnie zajmujący miejsce na mojej liście debeściaków. Z filmem tym jest taki problem, że jeśli chcemy komuś streścić jego fabułę, brzmi ona niczym kolejny hollywoodzki gniot wprost ze sztancy . Kierowca – kaskade

"Arrival", recenzja filmu.

Image
Denis Villeneuve to współczesny twórca filmowy, którego nazwisko, pomimo łamiącej język wymowy, fani kina powinni zapamiętać. Kanadyjczyk ma na swoim koncie do tej pory właściwie same dobre lub świetne produkcje, włączając w to takie perełki jak Prisoners, Sicario i Enemy oraz Blade Runner 2049. Jest to reżyser obdarzony ogromnym talentem i wyczuciem, w moim odczuciu jeden z najlepszych obecnie pracujących. Jego filmy są zawsze bardzo dopieszczone wizualnie, z niesamowitą pracą kamery i perfekcyjnym kadrowaniem. Są to też obrazy subtelne, pełne symboliki i niedopowiedzeń, takie, które nie atakują widza dosłownością, za to każą o sobie myśleć jeszcze długo po napisach końcowych. Denis kapitalnie prowadzi aktorów, wyciągając z nich wszystko co najlepsze, często w zaskakujący, być może także dla nich samych, sposób (vide Hugh Jackman w Prisoners). Wszystkie jego wymienione wyżej produkcje oglądałem z prawdziwą przyjemnością i zapartym tchem, na kolejną czekałem więc z niemałymi już oc

"Blade Runner 2049": czy androidy wciąż śnią o elektrycznych owcach? Recenzja filmu.

Image
Oryginalny Blade Runner (znany w kraju nad Wisłą jako Łowca Androidów, choć ja ten tytuł świadomie wypieram i nie przyjmuję do wiadomości) to film nietuzinkowy i uznany w środowisku. Rzecz kultowa, kanon sci-fi. W momencie ukazania się, czyli w roku 1982 nie wywołał jednak wcale euforii entuzjazmu. Świat wcale nie oszalał na jego punkcie, nie zachwycił mroczną wizją przyszłości. Wiele osób dziś o tym nie pamięta, ale dzieło Ridleya Scotta miało zimne przyjęcie. Reżyser nie mógł dogadać się z wytwórnią, która oczekiwała od niego kolejnych Gwiezdnych Wojen, stąd między innymi niespójne zakończenie w pierwszej wersji BR: włodaże żądali happy endu. Masowemu widzowi nie spodobał się wiecznie padający deszcz, mrok i niejasna, przesiąkięta filozofią fabuła. Dopiero po latach zaczęto odkrywać historię Deckard’a na nowo, film otaczała coraz większa estyma. W ostatnich latach, szczególnie po wypuszczeniu Final Cut, ostatecznej wersji, jaką zawsze chciał pokazać Scott, Blade Runner prawie j

Dlaczego anime studia Ghibli pomogą Ci bardziej niż coaching i psychologia sukcesu - publicystyka okołofilmowa.

Image
Jeśli kliknęliście w link to znaczy, że mi się udało: tytuł bloga przyciągnął Waszą uwagę ;) Przepraszam za ten wybieg, w kolejnych akapitach postaram się zrekompensować Wam tę drobną "marketingową" manipulację i użycie trendy słów-kluczy. T en tekst nie powstał z potrzeby bycia kontrowersyjnym (może ociupinkę), ale pobudek zdecydowanie szlachetniejszych: chęci podzielenia się czymś wyjątkowym. Chociaż faktem jest, że na life coaching reaguję gorzej niż Superman na kryptonit, to artykuł obracać się będzie zdecydowanie bardziej wokół rzeczy bliższych mojemu sercu, czyli filmów (w tym wypadku animowanych). Studio Ghibli to legendarne już japońskie studio animacyjne, założone w czerwcu 1985 roku w Tokio , przez Hayao Miyazakiego, Isao Takahatę i producenta Toshio Suzukiego po sukcesie pełnometrażowego filmu Nausicaä z Doliny Wiatru, powstałego w 1984. Fani kina rozpoznają szczególnie nazwisko pana Miyazaki, zwanego potocznie "japońskim Disney'em" , pomysło

"Breaking Bad", recenzja serialu.

Image
Przed Breaking Bad broniłem się zawzięcie od jakichś ładnych kilku lat. Właściwie już od pierwszych odcinków, czyli od roku 2008, ktoś z otoczenia polecał mi ten serial. Na początku nieśmiało: ciekawa nowa rzecz, która podpasowała jednemu czy dwóm znajomym, kolejna fajna telewizyjna produkcja na wysokim poziomie. Prawdziwa szajba zaczęła się chyba mniej więcej przy sezonie drugim czy trzecim : internety zawrzały, recenzenci piali wręcz z zachwytu, posypały się nagrody Emmy i Złote Globy , wszyscy oglądali i nie mogli nachwalić. Cóż, nie byłbym jednak sobą, czyli nonkonformistycznym filmowym hipsterem , gdybym ot tak z takiej gremialnej rekomendacji skorzystał. Moja reputacja snobującego się indywidualisty nie udźwignęłaby takiego balastu. A mówiąc serio, to sami wiecie jak to jest z polecanymi nam rzeczami: i tak każdy lubi poczuć, ze oto właśnie nadszedł ten właściwy moment, że jesteśmy gotowi na przyjęcie jakiegoś filmu bądź serialu. Nie dlatego, że ktoś nam go rekomenduje, ale bo

"Manchester by the sea", recenzja filmu.

Image
Klan Affleck’ów to dla mnie prawdziwa zagadka i pasmo niespodzianek. Kiedy już myślę, że wyrobiłem sobie opinię na temat któregoś z braci, ten pojawia się w roli, która kompletnie burzy to chwilowe status quo. Ben zawsze był dla mnie człowiekiem z drewna, aktorem jednej miny, którego DAREDEVIL do dziś straszy mnie po nocach. Później przyszły jednak filmy takie jak ARGO czy GONE GIRL, prawdziwe perełki i pokaz umiejętności i (sic!) talentu. Przyznaję się bez bicia, byłem w tłumie hejterów, kiedy ogłoszono obsadę BATMAN V SUPERMAN i z niedowierzaniem pukałem w czoło na Bena w roli Mrocznego Rycerza. Swoje obelgi musiałem potem grzecznie odszczekać, jak się bowiem okazało, starszy z braci Affleck był jedynym aspektem „dzieła” Zacka Snyder’a nie wywołującym odruchu wymiotnego. Mało tego, to, w moim odczuciu, jeden z najlepszych Batmanów ever. Podobnie z Casey’em: do niedawna miałem go jedynie za „tego młodszego brata”, który poza znanym nazwiskiem ma niewiele do zaoferowania. I znów bł

"LA LA LAND", recenzja filmu.

Image
Mało jest gatunków filmowych, których nie oglądam lub nie lubię. Nie rzucam więc z reguły generalizacji typu „wszystkie horrory to dno” albo „nie lubię kina sf”. Oczywiście, mam swoje ulubione nurty i tak na przykład szybciej wybiorę się do kina na dobry dramat niż na komedię (z tym gatunkiem, tak na marginesie, mam chyba największy problem: po prostu z reguły mnie nie śmieszą a to chyba trochę psuje odbiór) ale w mój gust potrafią trafić naprawdę przeróżne rzeczy, od westernu po anime. Jedyny chyba rodzaj filmu, którego nie rozumiem (a może tak mi się tylko wydawało?) to musical. Jakoś ciężko było mi zawsze zaakceptować nagłe przejście od normalnej sceny dialogowej do numerów wokalno-tanecznych. Wydawało mi się to rażące, sztuczne i wymuszone. Ot, nagle, ni z gruszki ni z pietruszki ludzie postanawiają sobie pośpiewać unisono zamiast normalnie kontynuować rozmowę. Pokpiwałem sobie nawet nieco z tej musicalowej stylistyki porównując ją cynicznie do filmu dla dorosłych, podobni

"Shogun", czyli watashi no namae wa Michał desu. Recenzja książki.

Image
Są książki, które czyta się szybko: takie odpowiedniki hollywoodzkich blockbusterów. Anglicy mówią o nich page turners, przewracacze kartek, według mnie bardzo trafnie i obrazowo. Ani się bowiem spostrzeżemy, a tu już przeczytaliśmy rozdział, sto stron, dwieście, a za moment lektura się kończy. Tak było w moim przypadku z chociażby Hunger Games, Hobbitem, Kodem Da Vinci. Inne książki czyta się zdecydowanie wolniej: każda strona wyładowana jest skomplikowaną intelektualną strawą, czasem z mnóstwem przypisów, trudnym podłożem historycznym czy słownictwem, które niczym zasieki spowalniają nasze czytelnicze postępy. Jako przykład dałbym Imię Róży autorstwa Umberto Eco, powieść tyleż genialną co wymagającą, w której każdy akapit jest wyzwaniem. Są więc książki szybkie, są książki wolne. Jest też "Shogun" Jamesa Clavella. Tysiąc sto pięćdziesiąt dwie. Tyle stron ma moje anglojęzyczne wydanie Szoguna , zadrukowane drobnym maczkiem. Imponująca liczba jak na jedną historię do