"Manchester by the sea", recenzja filmu.

Klan Affleck’ów to dla mnie prawdziwa zagadka i pasmo niespodzianek. Kiedy już myślę, że wyrobiłem sobie opinię na temat któregoś z braci, ten pojawia się w roli, która kompletnie burzy to chwilowe status quo. Ben zawsze był dla mnie człowiekiem z drewna, aktorem jednej miny, którego DAREDEVIL do dziś straszy mnie po nocach. Później przyszły jednak filmy takie jak ARGO czy GONE GIRL, prawdziwe perełki i pokaz umiejętności i (sic!) talentu. Przyznaję się bez bicia, byłem w tłumie hejterów, kiedy ogłoszono obsadę BATMAN V SUPERMAN i z niedowierzaniem pukałem w czoło na Bena w roli Mrocznego Rycerza. Swoje obelgi musiałem potem grzecznie odszczekać, jak się bowiem okazało, starszy z braci Affleck był jedynym aspektem „dzieła” Zacka Snyder’a nie wywołującym odruchu wymiotnego. Mało tego, to, w moim odczuciu, jeden z najlepszych Batmanów ever. Podobnie z Casey’em: do niedawna miałem go jedynie za „tego młodszego brata”, który poza znanym nazwiskiem ma niewiele do zaoferowania. I znów błąd! O czym bardzo dobitnie świadczy obejrzany przeze mnie ostatnio MANCHESTER BY THE SEA.

Młodszy Affleck to zdecydowanie jeden z głównych powodów, dla których warto obejrzeć najnowszy film w reżyserii Kenneth’a Lonergan’a. Oscara dla najlepszego aktora nie zdziwi absolutnie nikogo, kto doświadczy tych niełatwych do strawienia stu trzydziestu siedmiu minut. Casey jest w tej roli fenomenalny: bardzo wycofany, oszczędny w środkach wyrazu, niezwykle subtelnie oddający skrajne emocje targające głównym bohaterem. Jego Lee Chandler naprawdę chwyta za serce, jest postacią niezwykle tragiczną i doświadczoną przez los. To człowiek, który popełnił w swoim życiu wiele błędów, starający się pomimo wszystko jakoś „pchać ten wózek”. Mimo swojego chwiejnego, nie stroniącego od nagłych erupcji agresji charakteru, budzi on w widzu sympatię i empatię. We mnie wzbudził na pewno i ogromna w tym zasługa młodszego Afflecka.


Choć na Casey’u światła reflektorów spoczywają najdłużej to cała obsada zasługuje na oklaski na stojąco. Wymienię tu na pewno Michelle Williams w roli ex małżonki protagonisty, która mimo krótkiego czasu ekranowego wyraźnie zaznaczyła swoją obecność oraz Lucasa Hedgesa, młodego chłopaka przyćmiewającego miejscami swoich o wiele bardziej doświadczonych kolegów po fachu. Reżyser prowadzi aktorów naprawdę po mistrzowsku, ucinając wszelkie tanie efekciarstwo, nie uciekając do patosu czy przesadzonej dramaturgii. Tu nie ma szokowania drastycznością czy dosadnością, nie ma wulgaryzmów, scen przemocy czy okrucieństwa. Tak, wydarzenia na ekranie są przerażające i z gatunku super heavyweight, ale styl ich zobrazowania jest niezwykle wysmakowany i stonowany. Lonergan, co niestety w kinie coraz rzadsze, szanuje swojego widza i ufa w jego inteligencję. Nie wszystko jest tu wypisane tłustą czcionką i pogrubione. Wiele scen czy wątków jest jedynie naszkicowanych, każąc samodzielnie dopasowywać do siebie elementy układanki.

O fabule, jak zwykle, powiem niewiele. Opowieść mężczyzny po przejściach wezwanego przez osobiste sprawy w dawno porzucone rodzinne strony ucierpiałaby dość mocno, gdybym zdradził o słowo za dużo. Napomknę jedynie, że to historia kameralna i przejmująca, pełna postaci z krwi i kości, żadnych papierowych herosów czy bad guy’ów. Całość bardzo wciąga i angażuje emocjonalnie. Targa widzem na wszystkie strony, ściska za gardło i twardo daje odczuć ciężar opowieści.


Wizualia idą w parze z nastrojem wydarzeń, nie ma tu więc miejsca na lasery, wybuchy i loty na twarz w slow motion. Środki wyrazu pozostają oszczędne choć nie pozbawione poetyckiego sznytu. Królują tu zimne barwy i spokojny montaż, dający aktorom dużo czasu na odegranie całego swojego repertuaru. Ujęcia są więc długie, trochę senne i melancholijne. W sukurs warstwie wideo idzie również muzyka, pięknie dopełniająca tę niezwykle dopieszczoną koherentną całość.

MANCHESTER BY THE SEA to film absolutnie godzien polecenia. To dzieło stawiające mnóstwo trudnych pytań, wiele z których nawet najtęższe umysły muszą pozostawić bez odpowiedzi. To film pełen gorzkiej refleksji i głębokiej zadumy nad rzeczami dotykającymi nas wszystkich. To świetnie napisana historia w której każdy przejrzy się na swój sposób. Nie jest to na pewno obraz lekki, okraszony jedynie gdzieniegdzie drobnymi akcentami humorystycznymi czy momentami nastrajającymi optymistycznie. Jest ciężko. Bardzo. Niech to jednak nie odstraszy nikogo od wybrania się do kina bądź upolowania go na BR / DVD. Absolutnie warto. Krótko mówiąc: polecam.

Comments

Popular posts from this blog

"Anihilacja", recenzja filmu.

Batman: The Animated Series. Mój nietoperz 🦇

"The Boys", recenzja pierwszego sezonu serialu.