"Arrival", recenzja filmu.


Denis Villeneuve to współczesny twórca filmowy, którego nazwisko, pomimo łamiącej język wymowy, fani kina powinni zapamiętać. Kanadyjczyk ma na swoim koncie do tej pory właściwie same dobre lub świetne produkcje, włączając w to takie perełki jak Prisoners, Sicario i Enemy oraz Blade Runner 2049. Jest to reżyser obdarzony ogromnym talentem i wyczuciem, w moim odczuciu jeden z najlepszych obecnie pracujących. Jego filmy są zawsze bardzo dopieszczone wizualnie, z niesamowitą pracą kamery i perfekcyjnym kadrowaniem. Są to też obrazy subtelne, pełne symboliki i niedopowiedzeń, takie, które nie atakują widza dosłownością, za to każą o sobie myśleć jeszcze długo po napisach końcowych. Denis kapitalnie prowadzi aktorów, wyciągając z nich wszystko co najlepsze, często w zaskakujący, być może także dla nich samych, sposób (vide Hugh Jackman w Prisoners). Wszystkie jego wymienione wyżej produkcje oglądałem z prawdziwą przyjemnością i zapartym tchem, na kolejną czekałem więc z niemałymi już oczekiwaniami. Spoiler: Arrival, najnowsze dzieło Villeneuve'a, nie tylko im sprostał, ale przerósł na każdym chyba froncie.


Nowy Początek (chwilą ciszy skomentujmy jakość polskiego tłumaczenia…) to film, którego byłem niezmiernie ciekaw z co najmniej kilku powodów. Primo, to kolejny obraz Villeneuve'a, któremu małą laurkę wystawiłem już na wstępie. Secundo, to pierwszy w dorobku Kanadyjczyka film science fiction; gatunku, który, jeśli przedstawiony jest ze smakiem, cenię niezmiernie. A match made in heaven, jak to mawiają, albowiem reżyser poradził sobie z SF po prostu po mistrzowsku. Dobra fantastyka, to według mnie taka, która za fasadą obcych, wizji przyszłości, androidów, cyborgów, etcetera, skrywa tak naprawdę przypowieść o nas samych i naszej naturze i problemach. Blade Runner, Ghost In The Shell czy choćby Matrix takie właśnie są, to piękne parabole zadające ważne filozoficzne pytania, posługując się estetyką SF dla uwydatnienia efektu.


Jak nietrudno się domyślić, takim filmem jest również Arrival. Historię tu przedstawioną śledzimy w skali mikro jak również makro. Zasięg worldwide ma całe tło fabularne, a mianowicie pojawienie się w dwunastu punktach na Ziemi ogromnych statków kosmicznych. Kim są obcy przybysze? W jakim celu się zjawili? Czy ich zamiary mają charakter pokojowy czy wręcz przeciwnie? Te i wiele innych pytań zaczyna sobie zadawać cała ludzkość wobec tak niecodziennego zdarzenia. Co bardzo mi się w Arrival spodobało, to autentyzm i wiarygodność calego kryzysu. Decyzje polityczne, których jesteśmy świadkami, to, jak zachowują się ludzie, jakie błędy popełniają, jak pełni są strachu przed nieznanym, jak dzielą się i sprzeczają między sobą; wszystko to ukazane było w sposób, w jaki, mógłbym przysiąc, naprawdę reagowalibyśmy na poziomie globalnym. Chaos, szamotanina, dezinformacja, strach, samozwańczy guru i prorocy, oszołomy religijne wołające “apokalipsa!”: wszystko to jest tu ukazane z dużą dozą prawdopodobieństwa, jednak bez nieomal jednej krztyny przemocy, drastycznych scen czy przeładowania efektami. To kino bardzo, ale to bardzo subtelne i symboliczne.


Tu dochodzimy do tej drugiej, bardziej kameralnej płaszczyzny fabuły. Śledzimy w niej losy Dr. Louise Banks (świetna Amy Adams), lingwistki zrekrutowanej przez władze w celu nawiązania kontaktu z przybyszami z kosmosu. Wespół z Ianem Donnelly (Jeremy Renner), fizykiem teoretykiem, są oni odpowiedzialni za poznanie motywów stojących za “inwazją”, rozpracowanie ich języka i nawiązanie dialogu. Przyznam od razu szczerze, że od samego początku wciągnąłem się w ich starania bez reszty. Zasługa to co najmniej kilku rzeczy, które w Nowym Początku zagraly przepięknie.

Aktorzy pod wodzą Kanadyjczyka grają, jak zwykle, jak z nut. Wcześniej w Sicario zaskoczyła mnie Emily Blunt, tym razem Amy Adams, być może jeszcze bardziej, w Arrival. Aktorka dźwiga na swoich barkach ciężar całego filmu (z niewielką naprawdę pomocą Rennera i Whitakera) i robi to w taki sposób, że ręce składają się do oklasków. Jej bohaterka jest niezwykle wiarygodna, ludzka i prawdziwa a jednocześnie na tyle odważna, by jej losy śledzić z zapartym tchem. Brawo, po raz kolejny brawo.


Wizualia to kolejny element filmu, nad którym nie pozostaje nic innego jak tylko rozpłynąć się w zachwytach. Kadry są skomponowane wspaniale i świadomie, niesamowicie plastycznie. Mamy tu zarówno szerokie panoramy jak i zbliżenia na najmniejszy, najdrobniejszy detal. Statki obcych widoczne na wszystkich plakatach, doskonale spełniają swoją rolę, budząc uczucie niepewności, tajemnicy i respektu nad ich majestatem. Sami przybysze również nie zawodzą, swoim designem i zachowaniem fascynując i budząc niepewność. Brak tu zupełnie efektów specjalnych rodem ze Star Wars czy marvelowskich adaptacji; to zupełnie inne kino, które łączy z wymienionymi tytułami jedynie przynależność do gatunku SF. Zaufajcie mi jednak, nie brakuje tu żadnych mieczy świetlnych czy facetów noszących lateksowe gacie, ten film po prostu tego nie potrzebuje.


Długo mógłbym jeszcze pisać o doskonałym wyważeniu proporcji najnowszego filmu Denisa Villeneuvea, o doskonałej strukturze, stylu, kreacjach aktorskich, fabule. Reżyser po raz kolejny udowadnia, że należy mu się miejsce w absolutnej ekstraklasie, pomiędzy największymi tuzami kina. Jego Arrival to perełka, gratka dla wszystkich mających film za coś więcej, niż tylko sposób na zabicie czasu przy akompaniamencie wrzucanego w siebie popcornu. To dzieło szanujące widza, symfonia zagrana przez orkiestrę najlepszych muzyków pod batutą prawdziwego wirtuoza. Nie mógłbym go polecić bardziej. Jeśli przegapiliście go, kiedy miał swoją premierę, teraz musicie koniecznie nadrobić zaległości.

Comments

Popular posts from this blog

"Anihilacja", recenzja filmu.

Batman: The Animated Series. Mój nietoperz 🦇

"The Boys", recenzja pierwszego sezonu serialu.