"Drive", recenzja filmu.


"Drive" uderzył mnie bardzo znienacka. Przy pierwszym kontakcie, kilka lat temu, zupełnie nie wiedziałem, co o nim sądzić. Słyszałem wiele pochlebnych recenzji, ale marketing filmu w naszym kraju był tak pokraczny i nietrafiony, że spodziewałem się czegoś na kształt "Fast and Furious". Jako że wielkim fanem serii z Vinem Diesel’em nie jestem, tak więc i do Drive podchodziłem “z pewną taką nieśmiałością”. Ku mojemu zdziwieniu, to co zobaczyłem miało tyle wspólnego z “Szybkimi…” co picie w Szczawnicy ze szczaniem w piwnicy. Zgłupiałem. Osłupiałem. Mój mózg dość długo trawił otrzymane bodźce. Wreszcie, po paru latach i niedawnym ponownym obejrzeniu, namyślił się. Wyrok: "Drive" to film wyjątkowy, nietuzinkowy i przepięknie nakręcony, dumnie zajmujący miejsce na mojej liście debeściaków.


Z filmem tym jest taki problem, że jeśli chcemy komuś streścić jego fabułę, brzmi ona niczym kolejny hollywoodzki gniot wprost ze sztancy. Kierowca – kaskader, nocami dorabiający jako getaway driver, wplątany zostaje w niefortunny “romans” z mężatką. Małżonek, który pojawia się na horyzoncie świeżo po warunkowym zwolnieniu z więzienia, komplikuje sprawy jeszcze bardziej. Okazuje się bowiem, iż ma on u mafii dług wdzięczności do spłacenia, liczony jednak w całkiem namacalnej amerykańskiej walucie. Nasz protagonista, któremu losy Kobiety i jej synka nie są obojętne, wplątuje się w ten cały pasztet po uszy, w wyniku czego sam ląduje na celowniku gangsterów. Prawda, że brzmi to raczej kiepsko?


Co odróżnia Drive od podobnego tuzina filmów, to styl, w jakim został nakręcony. Inny reżyser, mając ten sam materiał źródłowy, uzyskałby diametralnie różny efekt końcowy. Nicolas Winding Refn, mający na swoim koncie między innymi Bronsona z Tomem Hardy i Valhallę z Mikkelsenem, z tej banalnej historii tworzy audio wizualny majstersztyk. Tak świadomego opowiadania obrazem nie widziałem w kinie od bardzo dawna. Każde ujęcie kamery jest tak piękne i plastyczne, że chciałoby się je oprawić w ramkę i powiesić na ścianie. Paleta barw, dobór ujęć, scenerii, użycie kadrowania, a także ukryte za wszystkimi tymi elementami znaczenie, w cudowny sposób wprowadzają widza w głąb filmowego świata. Hipnotyczne, długie ujęcia budują nastrój melancholii, jakby ze snu. Oniryczny, fantazyjny klimat poparty estetyką rodem z kina lat 80tych daje efekt naprawdę nie z tej ziemi.


Jeśli genialnego obrazu byłoby mało, swoją cegiełkę dokłada jeszcze muzyka.
A raczej MUZYKA. Zdania będą rzecz jasna podzielone, gustów muzycznych jest bowiem wiele, ale jeśli choć odrobinę kręcą was synth wave’owe brzmienia, przywodzące na myśl Miami Vice czy Vangelisa, to zaręczam, rozpłyniecie się w fotelu podobnie jak ja. Już otwierająca scena pokazuje, jak wiele do powiedzenia w tym filmie ma muzyka. Pulsujący, transowy rytm całości przepięknie współgra z wizualną wirtuozerią i podbija, zagęszcza atmosferę. "Nightcall" Kavinsky’ego podczas napisów początkowych to dodatkowa wisienka na torcie.


Aktorzy! Kolejne wow! Ryan Gosling w głównej roli jest fenomenalny. Choć jego bohater porozumiewa się głównie monosylabami, to udało mu się zagrać go w taki sposób, że widz czuje do niego ogromna sympatię. Może to tylko ja, ale magnetyzm i charyzma tej postaci są ogromne i udzielają się niemal od razu. Stylówka: kurtka ze skorpionem, wykałaczka i rajdowe rękawiczki, no jak tego nie kochać. Reszta postaci również jest świetna. Bryan Cranston jest wspaniały jako pechowy właściciel warsztatu z dużo większymi snami. Oscar Isaac, mimo relatywnie małej ilości ekranowego czasu, stworzył bardzo ciekawą i tragiczną kreację jako mąż i ojciec. Ron Pearlman: sama jego twarz wystarczy, żeby poczuć strach i respekt.


Czy poleciłbym więc Wam Drive? Jeśli mam mówić osobiście, mając na uwadze jedynie moje odczucia i odbiór: tak, tak i jeszcze raz tak! Ale… Mam świadomość, że bardzo wielu widzów odbierze ten film jako nic ciekawego, a pół seansu przeziewa. Tak, akcja toczy się tu powoli, ujęcia są długie i melancholijne, Ryan Gosling swoim spojrzeniem potrafi hipnotyzować nas bez słowa przez długie minuty. Z drugiej jednak strony, jeśli dochodzi już do scen akcji, a tych jest tu kilka, te nagromadzone napięcie eksploduje przed nami ostro i gwałtownie, w dwójnasób wgniatając nas w fotel: silniki ryczą, krew tryska jak u Tarantino. Jeśli nie jest to kino dla Ciebie: jak najbardziej rozumiem. Ja jednak "Drive" absolutnie uwielbiam, z każdym seansem coraz bardziej. Za styl, za klimat, genialną muzykę, Ryana Goslinga, Bryana Cranstona, powalające zdjęcia. To mój top of the top, jeden spośród może dziesięciu ulubionych obrazów ever. Uwodzi mnie ten film, fascynuje, z każdym seansem odkrywam go na nowo. Po prostu... 
...there's something inside you
It's hard to explain
They're talking about you boy
But you're still the same...

Comments

Popular posts from this blog

"Anihilacja", recenzja filmu.

Batman: The Animated Series. Mój nietoperz 🦇

"Birdman", czyli arcydzieło z Batmanem pięć lat po premierze. Recenzja filmu.