"Breaking Bad", recenzja serialu.

Przed Breaking Bad broniłem się zawzięcie od jakichś ładnych kilku lat. Właściwie już od pierwszych odcinków, czyli od roku 2008, ktoś z otoczenia polecał mi ten serial. Na początku nieśmiało: ciekawa nowa rzecz, która podpasowała jednemu czy dwóm znajomym, kolejna fajna telewizyjna produkcja na wysokim poziomie. Prawdziwa szajba zaczęła się chyba mniej więcej przy sezonie drugim czy trzecim: internety zawrzały, recenzenci piali wręcz z zachwytu, posypały się nagrody Emmy i Złote Globy, wszyscy oglądali i nie mogli nachwalić. Cóż, nie byłbym jednak sobą, czyli nonkonformistycznym filmowym hipsterem, gdybym ot tak z takiej gremialnej rekomendacji skorzystał. Moja reputacja snobującego się indywidualisty nie udźwignęłaby takiego balastu. A mówiąc serio, to sami wiecie jak to jest z polecanymi nam rzeczami: i tak każdy lubi poczuć, ze oto właśnie nadszedł ten właściwy moment, że jesteśmy gotowi na przyjęcie jakiegoś filmu bądź serialu. Nie dlatego, że ktoś nam go rekomenduje, ale bo tak nam się podoba. Taka to nasza kapryśna i przewrotna kinomanów (a może po prostu homo sapiens w ogóle) natura.

Do sedna jednak! Jak się zapewne domyślacie mając przed sobą tę oto recenzję, dałem się koniec końców skusić na Breaking Bad. Tak się stało i, co tu owijać w bawełnę, zostałem dosłownie zmieciony z powierzchni Ziemi. Mówiąc bez ogródek: każda pochwała jest tu w stu procentach zasłużona a każda ze 141 nagród (sic!) i 223 nominacji przyznana absolutnie słusznie. BB to majstersztyk sztuki audiowizualnej, prawdziwa X muza w odcinkach. To ponadto jeden z koronnych argumentów na przejęcie przez seriale palmy pierwszeństwa nad filmami jeśli chodzi o głębokie, odważne i wartościowe produkcje.


Zacznijmy może od krótkiego zarysu fabuły, specjalnie dla tych, którzy przespali ostatnie dziesięć lat w jakiejś jaskini bądź zostali uprowadzeni przez UFO i dopiero teraz zwróceni do świata. Naszym głównym protagonistą jest Walter White, sympatyczny, choć nieco ciapowaty nauczyciel chemii, wiodący całkiem przeciętne życie. To szczęśliwy mąż i ojciec wykonujący pracę która, chociaż zdecydowanie poniżej reprezentowanego przezeń intelektualnego potencjału, przynosi mu dużo frajdy. Musi co prawda dorabiać na myjni u drobnego przedsiębiorcy o jakże swojsko brzmiącym imieniu Bogdan, żeby związać koniec z końcem, ale nawet to nie jest w stanie zmącić jego spokoju. Mąci go za to zdecydowanie, a nawet burzy i niszczy, spadająca na rodzinę White’ów jak grom z jasnego nieba informacja o raku płuc Waltera.

Serial serwuje nam więc iście Hitchcock’owskie otwarcie: trzęsienie ziemi dostajemy już na starcie, potem napięcie tylko rośnie. Druzgocąca diagnoza staje się bowiem motorem napędowym i bodźcem do działania pana od chemii. Dziwnym splotem wydarzeń (niespodziewane benefity posiadania szwagra w DEA) zostaje on świadkiem rozbicia szajki zajmującej się lokalną produkcją meta amfetaminy. Nie dość tego: na miejscu zbrodni Walt zauważa jednego ze swoich niegdysiejszych uczniów, niejakiego Jesse’ego Pinkmana. 


Sympatyczny starszy pan, zaraz po swoich pięćdziesiątych urodzinach, postanawia połączyć ze sobą te, pozornie niezbyt przystające, kawałki układanki. Namierza więc swojego byłego podopiecznego i proponuje spółkę, w której to Jesse miałby stać się odpowiedzialny za stronę dystrybucyjno marketingową, on sam zaś, będąc świetnym chemikiem, za tak zwane „pichcenie” mety.

Ten szalony plan, i próby wprowadzenia go w życie, stanowi bazę do jednego z najbardziej niezwykłych, genialnych, najlepiej napisanych i trzymających w napięciu seriali jakie kiedykolwiek powstały. Scenariusz ewoluuje tu stopniowo i niespiesznie, powoli dokładając kolejne wątki i przedstawiając nowe postacie. Cała historia jest przy tym niezwykle spójna i przemyślana od początku do końca, pozbawiona wrażenia kreatywnego impasu, nierzadko towarzyszącemu seriom o większej liczbie sezonów (tu mamy ich pięć). Opowiedziana historia jest bardzo, bardzo wciągająca, rozbudowana, pełna suspensu i angażująca emocjonalnie. Słyszałem co prawda zarzuty rzekomych dłużyzn i wolnego tempa akcji, ale ja osobiście, nie odnotowałem takowego zjawiska wcale. Jeżeli jednak ktoś za nudne i ślamazarne uznaje momenty służące nabudowaniu sylwetek bohaterów, przedstawiające ich w rożnych życiowych sytuacjach, to tak, takie chwile również są tu obecne.

Świetnie napisane dialogi i scenariusz na niewiele by się zdały, gdyby zabrakło utalentowanych aktorów. Na całe szczęście, w przypadku Breaking Bad problem ten zwyczajnie nie istnieje. Po pierwsze, Bryan Cranston. O mój boże, jak ten facet gra! To jest rola godna nie tylko czterech nagród Emmy i Złotego Globu oraz listu dziękczynnego od Sir Anthony Hopkinsa (sic!), ale i jakiegoś hymnu ku czci i salwy honorowej. Przebiegająca na naszych oczach transformacja wąsatego, poczciwego fajtłapy z duszą na ramieniu w bezlitosnego, pozbawionego skrupułów zbrodniarza, to rzecz na szklanym ekranie po prostu bez precedensu. Cranston stworzył kreację ikoniczną, historyczną, do podziwiania i zachwycania się. Jego Walter White zapisze się na pewno złotymi zgłoskami w historii telewizji.
Cranstonowi aktorsko depcze po piętach jego serialowy wspólnik, wcielający się w rolę Jesse’ego Aaron Paul. Pinkman nie jest ani zbyt bystry, ani szczególnie zdolny, to raczej budzący z początku co najwyżej uśmiech politowania narkoman i drobny cwaniak. Z biegiem odcinków i czasu spędzonego z jego postacią nie sposób jednak nie związać się z nim i nie sympatyzować. Wciągnięty w wir wypadków większych od niego chłopak ma w sobie coś bardzo charyzmatycznego i ogromna w tym zasługa Aarona Paula. Nawet nie wiemy kiedy udziela nam się jego sposób bycia, zaczynamy powtarzać jego kwestie i catch phrases z niepowtarzalnym „bitch” i „yo” na czele. To koniec końców świetnie napisana i zagrana postać, genialnie uzupełniająca dodatkowo Waltera White’a Cranstona. Panowie posiadają na ekranie fantastyczną chemię (nomen omen) i tworzą według mnie najfajniejszy ekranowy duet XXI wieku.

Reszta bohaterów jest tu niewiele mniej ciekawa, każdy dokłada swoja cegiełkę do ogólnego wyśmienitego obrazu całości. Nawet pomniejsze, epizodyczne postacie zapadają głęboko w pamięci i maja coś interesującego do pokazania i opowiedzenia. Po raz kolejny wspaniała robota twórców.
Technicznie BB stoi również wysoko, poziomem dorównując produkcjom kinowym. Wszystkie wnętrza są wiarygodne, scenografia i charakteryzacja wypada naprawdę przekonująco. Zarówno przytulne domy mieszkalne stanu Nowy Meksyk, jak i zapuszczone hacjendy samego Meksyku właściwego, jak również narkomańskie meliny czy sterylne laboratoria wyglądają realistycznie (czasem aż nazbyt…) i pomagają w immersji. Podobnie praca kamery, dużo mamy pomysłowych ujęć i podkręcających wydarzenia na ekranie stylistycznych zabiegów. Muzyka pełni raczej rolę akompaniamentu w tle, dopełniając pięknie całość. Chociaż, zdarzają się i tu prawdziwe perełki. Jedną z nich wrzucam poniżej.


Breaking Bad to mój ulubiony serial od czasu Rodziny Soprano, a to w moim słowniku wielka pochwała. To 5 sezonów po brzegi wypełnionych grą aktorską na naprawdę najwyższym poziomie, świetną, trzymającą w napięciu historią, dialogami, które chce się potem cytować („now, say my name… you’re goddman right”) i bohaterami, z którymi nie chcemy się rozstawać nawet po 62 odcinkach. Wchłonąłem to dzieło sztuki w jakieś półtora miesiąca i wciąż nie mam dość tego klimatu, fabuły i postaci. Polecam więc wszystkim szczerze i z całego serca: odpalcie choćby odcinek pilotażowy i sprawdźcie, czy nie jestem w tej laurce gołosłowny. Pozwólcie Waltowi zapukać do swoich drzwi :)


Comments

Popular posts from this blog

"Anihilacja", recenzja filmu.

Batman: The Animated Series. Mój nietoperz 🦇

"The Boys", recenzja pierwszego sezonu serialu.