"LA LA LAND", recenzja filmu.






Mało jest gatunków filmowych, których nie oglądam lub nie lubię. Nie rzucam więc z reguły generalizacji typu „wszystkie horrory to dno” albo „nie lubię kina sf”. Oczywiście, mam swoje ulubione nurty i tak na przykład szybciej wybiorę się do kina na dobry dramat niż na komedię (z tym gatunkiem, tak na marginesie, mam chyba największy problem: po prostu z reguły mnie nie śmieszą a to chyba trochę psuje odbiór) ale w mój gust potrafią trafić naprawdę przeróżne rzeczy, od westernu po anime. Jedyny chyba rodzaj filmu, którego nie rozumiem (a może tak mi się tylko wydawało?) to musical. Jakoś ciężko było mi zawsze zaakceptować nagłe przejście od normalnej sceny dialogowej do numerów wokalno-tanecznych. Wydawało mi się to rażące, sztuczne i wymuszone. Ot, nagle, ni z gruszki ni z pietruszki ludzie postanawiają sobie pośpiewać unisono zamiast normalnie kontynuować rozmowę. Pokpiwałem sobie nawet nieco z tej musicalowej stylistyki porównując ją cynicznie do filmu dla dorosłych, podobnie bowiem jak w musicalu „normalne” fragmenty są jedynie przerywnikiem kształtującym tło pod śpiew i taniec, tak w filmie xxx są one przerywnikiem i tłem dla… pszczółek i kwiatuszków.


Ale! Podobno tylko krowa nie zmienia poglądów, człowiek uczy się całe życie, life is like a box of chocolates i tak dalej. W skrócie: postanowiłem wybrać się do kina na LA LA LAND, będący właśnie musicalem. Zachęciło mnie do tego kilka faktów i okoliczności: po pierwsze, krytyka jak świat długi i szeroki pieje z zachwytu (imdb: 8.6, rotten tomatoes: 93%, metascore: 93). Po drugie, to film Damien’a Chazelle’a, a więc twórcy WHIPLASH, jednego z najlepszych (w moim odczuciu) filmów ostatniej dekady. Wreszcie po trzecie: obsada, czyli Ryan Gosling i Emma Stone, aktorzy, których osobiście bardzo lubię oglądać na ekranie. Jak więc wypada LA LA LAND odbierany oczyma musicalowego sceptyka i malkontenta?


On nie wypada! On wiruje feerią barw, iskrzy choreografią, hipnotyzuje wizualnym przepychem. Sceny zaaranżowane są niesamowicie plastycznie, z dbałością o najmniejszy detal. Nieprzypadkowe jest tu użycie kolorów, zagospodarowanie kadru, kompozycja. To po prostu taki wizualny cukiereczek, który chłoniemy i rozsmakowujemy w każdej sekundzie. Wciąga on nas gdzieś do krainy czarów, gdzie śpiewa z nami i tańczy, wzrusza i bawi. I ta muzyka! Chazelle po raz kolejny pokazuje, że nikt nie potrafi łączyć muzyki i filmu z taką maestrią. Podobnie jak we wspomnianym powyżej WHIPLASH, warstwa audio gra tu (nomen omen) pierwsze skrzypce. O jej jakości niech przemówi fakt, iż od dnia seansu nieprzerwanie słucham soundtracku lub nucę pod nosem poszczególne utwory. Muzyka jest tu prze-wspa-nia-ła, chciałbym podkreślić to tak mocno, jak to tylko możliwe. Imponuje instrumentarium, bardzo klasyczne a jednocześnie zróżnicowane: smyczki, perkusja, nieziemska sekcja dęta, pianino. Melodie porywają od pierwszego przesłuchania i nie wychodzą z głowy na długo, długo po napisach końcowych. Cudo! Po prostu cudo!


Co się tyczy warstwy fabularnej to jest ona tyleż nieskomplikowana i standardowa co urokliwa i skrojona niemal na miarę. Dwójka głównych bohaterów, Stone i Gosling, wcielają się w role początkującej, aspirującej aktorki i niepokornego pianisty jazzowego z dużymi ambicjami. Życie splata ich losy w Los Angeles (oczywiście), a może raczej w reżyserskiej wersji tego miasta. Sceneria to kolejny wielki atut obrazu Chazelle’a. Jego LA to prawie disney’owska kraina, tętniąca muzyką, kolorami, zniewalająca architekturą, słoneczna i bajkowa. Aktorzy odnajdują się w tym otoczeniu fantastycznie, ich osobisty sznyt wynosi film na jeszcze wyższy poziom. Chce się ich oglądać, kibicujemy im, trzymamy za nich kciuki. Dodatkowo, co oczywiście pomaga, świetnie wyglądają na ekranie.


Akcja toczy się tu wartko i dynamicznie, zwalniając tempa z rozmysłem, abyśmy mogli zanurzyć się i zapomnieć w tej celuloidowej arkadii. Oczywiście najjaśniej lśnią „sceny śpiewane”, których kompozycja, tempo i „flow” unoszą gdzieś z fotela, wprawiają w trans, uwodzą i napełniają pozytywną energią. Chazelle wykonuje kapitalną robotę, pomimo młodego wieku pokazując ogromne reżyserskie wyczucie i spójność swojej wizji. Wypracował sobie swój własny, unikalny styl, który jest czymś tak ożywczym i świeżym, że już nie mogę się doczekać jego trzeciego filmu. Ten amalgamat muzyczno-filmowy to rzecz w dzisiejszym kinie zupełnie bez precedensu.

Każdy, kto dobrnął do tego momentu domyśla się chyba, że polecam LA LA LAND z całego serca. Czternaście nominacji do Nagród Akademii (z których sześć zamieniło się finalnie w złotą statuetkę) absolutnie zasłużonych, nie wzięło się znikąd! Jak mało który film ostatnich lat, obraz twórcy WHIPLASH absolutnie warto i powinno się obejrzeć w kinie, na dużym ekranie i z doskonałym dźwiękiem. Ja wiem, że w tę podróż wybiorę się jeszcze nie raz, już planując zakup Blu Ray’a, chociażby po to, by kolejny raz posłuchać tych niesamowitych piosenek, nasycić oczy zdjęciami i scenografią. Nawet pomimo, że to musical. Cholera, a może właśnie tym bardziej dlatego? Chazelle, ty draniu, „odczarowałeś” ten gatunek! :)

Comments

Popular posts from this blog

"Anihilacja", recenzja filmu.

Batman: The Animated Series. Mój nietoperz 🦇

"The Boys", recenzja pierwszego sezonu serialu.