Kocham filmy, książki, muzykę i gry wideo pod niemal każdą postacią. Pisanie o nich daje mi wielką frajdę, mam nadzieję, że udzieli się Wam to uczucie także przy lekturze mojego bloga. Znajdziecie tu recenzje, rekomendacje i publicystykę w języku polskim i angielskim. Zachęcam do lektury i dyskusji, komentujcie śmiało, szczególnie, jeśli moje wynurzenia choć trochę przypadły Wam do gustu :-)
Ghost In The Shell (2017), czyli co Hollywood wie o anime? Recenzja filmu.
Get link
Facebook
Twitter
Pinterest
Email
Other Apps
Anime w Polsce to typ filmu wciąż uchodzący za pośledni, niszowy i nieprzystojący “prawdziwemu” kinomanowi. Dziwne, i to bardzo, jeśli ktoś by mnie zapytał. Kiedy w okolicach roku 95 ubiegłego stulecia oglądałem po raz pierwszy oryginalny film Ghost In The Shell w reżyserii Mamoru Oshii, byłem prawie pewien rychłego rozkwitu popularności japońskich animacji również w kraju nad Wisłą. Dużo się zmieniło przez te ponad dwadzieścia lat, przyznaję: wielu polskich wielbicieli kina zna już tytuły takie jak Cowboy Bebop czy Grobowiec Świetlików, nieobce jest im nazwisko Hayao Miyazakiego (nazywanego, bez krztyny przesady zresztą, japońskim Disney’em). Słowem, oswajamy nieco anime. Ciągle jednak, mimo rosnącej popularności tego medium (zwłaszcza wśród ludzi młodych), ciężko znaleźć jakiś konkretny tytuł w takim empiku czy już tym bardziej na afiszu kinowym. Zwykle tez przeciętny, polski samozwańczy znawca kina zagadnięty o cos z japońskiego animowanego podwórka nabierze wody w usta i jedynie uśmiechnie z politowaniem. Ewentualnie skwituje temat lakonicznym „sorry, nie oglądam chińskich zboczonych bajek”.
Szkoda i to spora, czego nie musze tłumaczyć miłośnikom i znawcom anime. Jest to bowiem nieprzebrana skarbnica fascynujących i niesamowicie oryginalnych pozycji, z każdego możliwego do wyobrażenia gatunku, od komedii, przez dystopijne SF na romansie kończąc. Jednym z najbardziej znamienitych reprezentantów anime i jednocześnie świetnym filmem inicjacyjnym, jeśli jesteśmy całkiem zieloni w temacie, jest Ghost In The Shell z 1995 roku.
Jak wspaniałym, głębokim i nietuzinkowym obrazem jest dzieło Mamoru Oshii opowiem w oddzielnej recenzji, tu nadmienię jedynie, ze to mój absolutny top wszechczasów, dumnie stojący na polce obok Blade Runnera czy Matrixa. Jak wypadło przeniesienie tej niezwykłej animacji na język hollywoodzki? O tym poniżej.
Oglądając trailery GITS 2017 miałem naprawdę mieszane uczucia. Z jednej strony, wszystko wyglądało w nich pięknie: wnętrza, postacie, futurystyczne miasto, sceny akcji z przytupem i matrixowym zacięciem. Malo tego, przekonująco wypadła również obsada, o co przy adaptacji zawsze niełatwo. Co ciekawe, już na etapie trailerów po głowie zebrało się odtwórczyni głównej roli, Scarlett Johansson. Fani oryginału, jak również inni naczelni internetowi malkontenci, wymyślili sobie, że obsadzenie w roli Major Motoko Kusanagi białej, amerykańskiej gwiazdy to potwarz i tak zwany „whitewashing”, czyli niejako rasistowskie zagranie. Według mnie lamenty to bezpodstawne, ScarJo wczuła się w role naprawdę niezłe, a całość podsumować można by krótko: haters gonna hate. Co jednak zaniepokoiło mnie już na tym wczesnym etapie zwiastunów, to przeładowanie scenami akcji i zdawkowo tylko zaznaczony aspekt filozoficzny i moralny, tak przecież fundamentalny w oryginale.
Niestety, obawy okazały się być jak najbardziej słuszne. Dostaliśmy wiec film naprawdę przepiękny, urzekający wizualnie ale rozczarowująco płytki i pozbawiony głębi. Skupmy się jednak najpierw na pozytywach. Po pierwsze, wspomniana już wcześniej obsada spisała się naprawdę dobrze. Może nie fenomenalnie, nie zaznamy tu ról na miarę Rutgera Hauer’a z Blade Runner’a, ale mimo wszystko przekonująco i z sercem. Scarlett to bardzo fajna Major: trapiona wewnętrznymi rozterkami, odpowiednio „sztywna” (w końcu wciela się w cyborga) ale tez kopiąca tyłki kiedy zachodzi taka konieczność (czyli raczej częściej niż rzadziej). Umówmy się, pani Johansson to niezwykle zdolna bestia, umiejętnie odnajdująca się zarówno w rolach słodkich idiotek (choćby w Don Jon) jak i skaczących po dachach heroin (Avengers, of course). Tutaj więc nie zaskoczyłem się zbytnio, w jej kompetencje ufam bowiem dość mocno. Szkoda mi wręcz, że Scarletka nie dostała ciekawszych scen do odegrania i dialogów do wypowiedzenia. Scenariusz kuleje bowiem na całej linii, serwując nam dość sztampową koniec końców historię. Co boli w tym wypadku w dwójnasób zważywszy na wyborny materiał źródłowy. Szkoda…
Reszta bohaterów równie sympatycznie prezentuje się na ekranie. Prym na drugim planie wiodą tu Batou (Pilou Asbæk), czyli mięśniak o gołębim sercu, mający słabość do bezpańskich psów oraz Aramaki (świetny Takeshi Kitano), dowódca Sekcji 9, specjalnej rządowej grupy uderzeniowej, której członkiem jest również Major. Pozostała część grupy spisuje się dobrze lub przynajmniej poprawnie, włączając w to Juliette Binoche.
Średni jest niestety główny bad guy, Kuze (Michael Pitt). Jego motywy, mimo, że obdarzone pewnym twistem i dwuznacznością, nie zaskakują ani nie wstrząsają widzem. Bronie się tu od porównań z wersją animowaną, bo Władca Marionetek z tejże był po stokroć ciekawszy i wielowymiarowy. Kuze to postać ledwie naszkicowana charakterologicznie, bez specjalnych ambicji na wpisanie się do panteonu wielkich.
GITS 2017 błyszczy najjaśniej, kiedy skupimy się na warstwie AV. Wspomniałem już o dopieszczeniu warstwy wizualnej, niezwykle cieszącej oczy. Kadry są tu bardzo plastyczne i wysmakowane, kolory żywe i wręcz wylewające z ekranu. Urzekający jest projekt miasta, tętniącego życiem, pełnego zgiełku, futurystycznych budynków, pojazdów, skrzącego neonami. Opowiadanie obrazem wypada wiec na piątkę, szczególnie podczas spokojniejszych, bardziej melancholijnych momentów. Warto zaznaczyć w tym miejscu, że naprawdę sporo scen jest tu przeniesionych niemal klatka po klatce z animowanego oryginału. Fani wychwycą te momenty natychmiast, niezaznajomieni z animacją zapewne również, są to bowiem zwyczajnie najlepsze, zdecydowanie wyróżniające się chwile.
Muzyka idzie w GITS ramię w ramię z wizualiami, prezentując naprawdę świetną ścieżkę dźwiękową. Clint Mansell, naczelny kompozytor chociażby Aronofskiego, odwalił kawał naprawdę dobrej roboty, pięknie ilustrując wydarzenia rozgrywające się na ekranie. Króluje tu synth, ostatnio wyraźnie powracający do łask, co mnie osobiście cieszy niezmiernie, jako zagorzałego fana takiego typu dźwięków.
Z poleceniem GITS mam niemałą zagwozdkę. Z jednej strony, nie rekomenduję go raczej nikomu, kto nie zna oryginału. Fabuła wyda się bez znajomości uniwersum na tyle płytka i niezobowiązująca, że o filmie zapomnimy zanim skończą się napisy końcowe. Zapoznawszy się z wersją oryginalną poczujemy dużo większe przywiązanie do bohaterów, lepiej zrozumiemy ich motywy i reguły rządzące światem przedstawionym. Słowem, będzie nam cokolwiek zależeć na tym co się dzieje. Z drugiej strony, anime jest tak zdecydowanie lepsze pod absolutnie każdym względem, że oglądając wersję aktorską będziemy nieustannie zawiedzeni obniżeniem lotów. Ciężka sprawa i swoisty paradoks. Osobiście, z całego serca polecam zarówno anime z 1995 roku jak również dwa sezony serialu GITS: Stand Alone Complex, to małe dzieła sztuki w swojej klasie. A film ze Scarlet obecnie goszczący na ekranach kin… Tylko dla miłośników klimatu cyberpunk, wizualnie dopieszczonych futurystycznych krain SF oraz talentu panny Johansson.
Fani gatunku science fiction mają w ostatnich latach całkiem sporo powodów do radości. I nie mówię tu bynajmniej o filmach ze stajni Disney-Marvel, czyli kinie superbohaterskim oraz franczyzie Star Wars, ale o pełnokrwistej fantastyce naukowej, z oryginalnym pomysłem i wizją. Żeby nie być gołosłownym, przytoczę choćby takie tytuły jak Ex Machina, Arrival, Marsjanin, Interstellar czy niedawny, fenomenalny Blade Runner 2049. Także na poletku serialowym dzieje się sporo: Altered Carbon, Black Mirror czy choćby Stranger Things skutecznie przykuwają również do małego ekranu. W moim odczuciu wszystkie powyższe tytuły klasyfikują się pomiędzy bardzo dobrymi a wybitnymi, tak więc ilość szczęśliwie idzie tu w parze z jakością. Miło jest mi napisać, że najnowszy film Alexa Garlanda wpisuje się w ten trend, i to złotymi zgłoskami. Garland to świetny pisarz i scenarzysta (między innymi 28 dni później, Dredd, Ex Machina, Anihilacja oraz, ciekawostka, gra DmC Devil May Cry) a od pewneg
Jestem dużym fanem Batmana . Rozpocznę od takiego wyznania, żeby nie było wątpliwości co do punktu wyjścia tego tekstu. Nie jestem może jakimś maniakiem, nie mam posągu 1:1, całych półek komiksów ani kostiumu do cosplaya. Ale... Posiadam skórzaną kurtkę z logo nietoperza, trampki, t-shirty, parę gier wideo, no i kolekcję Batman: The Animated Series na Blu Rayu. Jedną ze swoich lekcji angielskiego przygotowałem wokół Batsy'ego. Oceńcie sami, jak głeboki jest mój fiś ;) W tekście, który właśnie czytacie, skupię się głównie na wspomnianym serialu animowanym, ale nadgryzę też nieco fenomen postaci Mrocznego Rycerza w ogóle. Zapraszam serdecznie do lektury! Nawet Batman czasem potrzebuje cappucino ;) Globalny legendarny status człowieka nietoperza to sprawa niepodważalna i oczywista. To zdecydowanie najbardziej rozpoznawalny i popularny superbohater. Fani Avengersów, Spider-Mana i Marvela w ogóle, możecie płakać ile chcecie ale tak właśnie jest. Batman jest najbardz
Nieczęsto się zdarza, żeby filmowi udało się mnie zaskoczyć. Jeszcze rzadziej jest to niespodzianka pozytywna. Może jestem już na tyle zgorzkniały i zblazowany, że niegdysiejszy entuzjazm, jakim darzyłem X muzę po prostu we mnie umarł? Stałem się zbyt wybredny a standardy, których oczekuję są niemożliwe do spełnienia. Bo przecież jak często można dostać kolejne “Pulp Fiction” czy “Łowcę Androidów”, right? Może najadłem się przez swoje 37 lata na tyle dużo celuloidowej taśmy, że każdy kolejny obraz po kwadransie kwituję oschłym “nihil novi”? Po seansie “ Birdmana " Alejandro Gonzáleza Iñárritu mówię zdecydowanie: żadne z powyższych. Jednak można inaczej! Można zaskoczyć, zmiażdżyć, rzucić na kolana i pozostawić w tej niewygodnej pozycji aż do napisów końcowych. To po prostu filmy z reguły podążają wciąż utartymi ścieżkami i z uporem maniaka brną w schematy. “Birdman” jest w moim odczuciu dziełem wybitnym, ważnym, odważnym, godnym postawienia obok największych legend kina.
Comments
Post a Comment