Ghost In The Shell (2017), czyli co Hollywood wie o anime? Recenzja filmu.


Anime w Polsce to typ filmu wciąż uchodzący za pośledni, niszowy i nieprzystojący “prawdziwemu” kinomanowi. Dziwne, i to bardzo, jeśli ktoś by mnie zapytał. Kiedy w okolicach roku 95 ubiegłego stulecia oglądałem po raz pierwszy oryginalny film Ghost In The Shell w reżyserii Mamoru Oshii, byłem prawie pewien rychłego rozkwitu popularności japońskich animacji również w kraju nad Wisłą. Dużo się zmieniło przez te ponad dwadzieścia lat, przyznaję: wielu polskich wielbicieli kina zna już tytuły takie jak Cowboy Bebop czy Grobowiec Świetlików, nieobce jest im nazwisko Hayao Miyazakiego (nazywanego, bez krztyny przesady zresztą, japońskim Disney’em). Słowem, oswajamy nieco anime. Ciągle jednak, mimo rosnącej popularności tego medium (zwłaszcza wśród ludzi młodych), ciężko znaleźć jakiś konkretny tytuł w takim empiku czy już tym bardziej na afiszu kinowym. Zwykle tez przeciętny, polski samozwańczy znawca kina zagadnięty o cos z japońskiego animowanego podwórka nabierze wody w usta i jedynie uśmiechnie z politowaniem. Ewentualnie skwituje temat lakonicznym „sorry, nie oglądam chińskich zboczonych bajek”.


Szkoda i to spora, czego nie musze tłumaczyć miłośnikom i znawcom anime. Jest to bowiem nieprzebrana skarbnica fascynujących i niesamowicie oryginalnych pozycji, z każdego możliwego do wyobrażenia gatunku, od komedii, przez dystopijne SF na romansie kończąc. Jednym z najbardziej znamienitych reprezentantów anime i jednocześnie świetnym filmem inicjacyjnym, jeśli jesteśmy całkiem zieloni w temacie, jest Ghost In The Shell z 1995 roku.

Jak wspaniałym, głębokim i nietuzinkowym obrazem jest dzieło Mamoru Oshii opowiem w oddzielnej recenzji, tu nadmienię jedynie, ze to mój absolutny top wszechczasów, dumnie stojący na polce obok Blade Runnera czy Matrixa. Jak wypadło przeniesienie tej niezwykłej animacji na język hollywoodzki? O tym poniżej.


Oglądając trailery GITS 2017 miałem naprawdę mieszane uczucia. Z jednej strony, wszystko wyglądało w nich pięknie: wnętrza, postacie, futurystyczne miasto, sceny akcji z przytupem i matrixowym zacięciem. Malo tego, przekonująco wypadła również obsada, o co przy adaptacji zawsze niełatwo. Co ciekawe, już na etapie trailerów po głowie zebrało się odtwórczyni głównej roli, Scarlett Johansson. Fani oryginału, jak również inni naczelni internetowi malkontenci, wymyślili sobie, że obsadzenie w roli Major Motoko Kusanagi białej, amerykańskiej gwiazdy to potwarz i tak zwany „whitewashing”, czyli niejako rasistowskie zagranie. Według mnie lamenty to bezpodstawne, ScarJo wczuła się w role naprawdę niezłe, a całość podsumować można by krótko: haters gonna hate. Co jednak zaniepokoiło mnie już na tym wczesnym etapie zwiastunów, to przeładowanie scenami akcji i zdawkowo tylko zaznaczony aspekt filozoficzny i moralny, tak przecież fundamentalny w oryginale.


Niestety, obawy okazały się być jak najbardziej słuszne. Dostaliśmy wiec film naprawdę przepiękny, urzekający wizualnie ale rozczarowująco płytki i pozbawiony głębi. Skupmy się jednak najpierw na pozytywach. Po pierwsze, wspomniana już wcześniej obsada spisała się naprawdę dobrze. Może nie fenomenalnie, nie zaznamy tu ról na miarę Rutgera Hauer’a z Blade Runner’a, ale mimo wszystko przekonująco i z sercem. Scarlett to bardzo fajna Major: trapiona wewnętrznymi rozterkami, odpowiednio „sztywna” (w końcu wciela się w cyborga) ale tez kopiąca tyłki kiedy zachodzi taka konieczność (czyli raczej częściej niż rzadziej). Umówmy się, pani Johansson to niezwykle zdolna bestia, umiejętnie odnajdująca się zarówno w rolach słodkich idiotek (choćby w Don Jon) jak i skaczących po dachach heroin (Avengers, of course). Tutaj więc nie zaskoczyłem się zbytnio, w jej kompetencje ufam bowiem dość mocno. Szkoda mi wręcz, że Scarletka nie dostała ciekawszych scen do odegrania i dialogów do wypowiedzenia. Scenariusz kuleje bowiem na całej linii, serwując nam dość sztampową koniec końców historię. Co boli w tym wypadku w dwójnasób zważywszy na wyborny materiał źródłowy. Szkoda…


Reszta bohaterów równie sympatycznie prezentuje się na ekranie. Prym na drugim planie wiodą tu Batou (Pilou Asbæk), czyli mięśniak o gołębim sercu, mający słabość do bezpańskich psów oraz Aramaki (świetny Takeshi Kitano), dowódca Sekcji 9, specjalnej rządowej grupy uderzeniowej, której członkiem jest również Major. Pozostała część grupy spisuje się dobrze lub przynajmniej poprawnie, włączając w to Juliette Binoche.

Średni jest niestety główny bad guy, Kuze (Michael Pitt). Jego motywy, mimo, że obdarzone pewnym twistem i dwuznacznością, nie zaskakują ani nie wstrząsają widzem. Bronie się tu od porównań z wersją animowaną, bo Władca Marionetek z tejże był po stokroć ciekawszy i wielowymiarowy. Kuze to postać ledwie naszkicowana charakterologicznie, bez specjalnych ambicji na wpisanie się do panteonu wielkich.


GITS 2017 błyszczy najjaśniej, kiedy skupimy się na warstwie AV. Wspomniałem już o dopieszczeniu warstwy wizualnej, niezwykle cieszącej oczy. Kadry są tu bardzo plastyczne i wysmakowane, kolory żywe i wręcz wylewające z ekranu. Urzekający jest projekt miasta, tętniącego życiem, pełnego zgiełku, futurystycznych budynków, pojazdów, skrzącego neonami. Opowiadanie obrazem wypada wiec na piątkę, szczególnie podczas spokojniejszych, bardziej melancholijnych momentów. Warto zaznaczyć w tym miejscu, że naprawdę sporo scen jest tu przeniesionych niemal klatka po klatce z animowanego oryginału. Fani wychwycą te momenty natychmiast, niezaznajomieni z animacją zapewne również, są to bowiem zwyczajnie najlepsze, zdecydowanie wyróżniające się chwile.


Muzyka idzie w GITS ramię w ramię z wizualiami, prezentując naprawdę świetną ścieżkę dźwiękową. Clint Mansell, naczelny kompozytor chociażby Aronofskiego, odwalił kawał naprawdę dobrej roboty, pięknie ilustrując wydarzenia rozgrywające się na ekranie. Króluje tu synth, ostatnio wyraźnie powracający do łask, co mnie osobiście cieszy niezmiernie, jako zagorzałego fana takiego typu dźwięków.


Z poleceniem GITS mam niemałą zagwozdkę. Z jednej strony, nie rekomenduję go raczej nikomu, kto nie zna oryginału. Fabuła wyda się bez znajomości uniwersum na tyle płytka i niezobowiązująca, że o filmie zapomnimy zanim skończą się napisy końcowe. Zapoznawszy się z wersją oryginalną poczujemy dużo większe przywiązanie do bohaterów, lepiej zrozumiemy ich motywy i reguły rządzące światem przedstawionym. Słowem, będzie nam cokolwiek zależeć na tym co się dzieje. Z drugiej strony, anime jest tak zdecydowanie lepsze pod absolutnie każdym względem, że oglądając wersję aktorską będziemy nieustannie zawiedzeni obniżeniem lotów. Ciężka sprawa i swoisty paradoks. Osobiście, z całego serca polecam zarówno anime z 1995 roku jak również dwa sezony serialu GITS: Stand Alone Complex, to małe dzieła sztuki w swojej klasie. A film ze Scarlet obecnie goszczący na ekranach kin… Tylko dla miłośników klimatu cyberpunk, wizualnie dopieszczonych futurystycznych krain SF oraz talentu panny Johansson. 

Comments

Popular posts from this blog

"Anihilacja", recenzja filmu.

Batman: The Animated Series. Mój nietoperz 🦇

"Birdman", czyli arcydzieło z Batmanem pięć lat po premierze. Recenzja filmu.